TYTUL ORYGINALU: Ghostwritten
CYKL: jednotomowa
STRON: 452
WYDAWNICTWO: Literackie
DATA WYDANIA: 2003
GATUNEK: Fantastyka
NARRACJA: pierwszoosobowa
CZAS CZYTANIA: 5 dni
MOJA OCENA: ★★★★★★☆☆☆☆
PIERWSZE ZDANIE:
„Poczułem dmuchnięcie w kark – kto to?”
OPIS:
Sprawca
zamachu w tokijskim metrze czeka na sygnał od swojego guru. Transmigrująca
dusza poszukuje przypisanego jej ciała. Geniusz nauki włamuje się do światowego
systemu satelitarnego. Bóstwo wyczerpane ciągłym powstrzymywaniem cywilizacji
przed samozagładą szuka rady u radiowego didżeja...
RECENZJA:
Kiedy skończyłam czytać tę
książkę pomyślałam sobie, że za nic w świecie nie napisze jej recenzji, bo
zwyczajnie nie wiem o czym miałabym pisać. Nawet miałabym problem z nakreśleniem
fabuły. Bo o czym konkretnie jest? O kobiecie kradnącej dzieła sztuki? O
naukowcu kwantowym uciekającym przed rządem USA? O młodym mężczyźnie
sprzedającym płyty w tokijskim sklepie? O
kobiecie prowadzącej herbaciarnie na trasie na Świętą Górę? O członku
tajemniczej sekty, dokonującym zamachu w tokijskim metrze? A może o
trasmigrującej istocie, zwanej moncorpa,
która szuka sensu swego istnienia?
Anglia, Hongkong, Japonia, Rosja,
USA czy Mongolia – w książce tej zwiedzimy pół globu. Różnorodność tej pozycji
zniewala, dlatego, że autor pokusił się o zestawie jakże różnych narodowości
oraz osobowości. Historie te na pozór nic nie scala, ale to tylko złudzenie. Czas
- wydaje mi się, że w słowniku Mitchella nie ma takiego słowa. U jednego
bohatera zostajemy na jeden, czy kilka dni, a u innego śledzimy prawie całe
jego życie. I nagle cięcie, koniec sceny. Autor bezwzględnie ucina każdą
historię i przeskakuje do kolejnego bohatera. Ciężko było to czytać i w związku
z tym, że każdy rozdział jest o innym protagoniście, trudno zżyć się z
kimkolwiek, czy utożsamić. Poza tym mamy liczne retrospekcje, wręcz dziesiątki
retrospekcji bezwzględnie szatkujących fabułę. Miało się wrażenie, że dla
Mitchella nie ważne były jednostki, tylko opowieści, które się za nimi kryły.
Postaci były niczym statyści, albo rekwizyty. Każda opowieść z osobna nic nie
wnosiła do książki, dopiero całość nabierała sensu. Autor misternie splata
pajęczą sieć, nić po nici, dążąc do upragnionego finału. Poza tym w każdej opowieści znajdziemy jakiś wspólny element, wielokrotnie bardzo niejednoznaczny, ledwie zauważalny. Dlatego czytając tę powieść należy się skupić, zwracać uwagę na najmniejsze szczegóły. Nie jest to łatwe i bywa męczące.
Co więcej David Mitchell nie stronił
o ukazywania wad i wynaturzeń człowieczeństwa. Niewierność, okrucieństwo,
wyzyskiwanie, czerpanie korzyści kosztem innych – autor skonfrontował je z pragnieniem
miłości, akceptacji, wolności, prawdy oraz poszukiwaniem celu i sensu
istnienia. Książka pełna jest ukrytych znaczeń skłaniających do refleksji.
Z początku czytanie tej
książki to była straszliwa katorga. „Widmopis”
to nie pierwsza książka Mitchella po jaką sięgnęłam, bo jakiś czas temu
skusiłam się na „Czasomierze”. Powieść, która też nie grzeszyła zawrotną akcją, ale
nie da się ukryć, że mnie oczarowała. Pochłaniam kolejne strony, rozdziały „Widmopisu” i nic się nie zmieniało. W
końcu zaczęłam wątpić. Ciągnąć to dalej? Czytanie powinno być przyjemnością, a
nie męką, dlatego uznałam, że spróbuję z kolejnym rozdziałem i jeśli nic nie
ruszy, to będzie koniec. Otwieram ją na rozdziale piątym i… w końcu coś zaskoczyło,
pojawił się intrygujący mnie wątek. Moja ulga była bezgraniczna. Zastanawiałam
się co jest nie tak w „Widmopisie”,
że nie potrafiłam się wdrożyć w fabułę? Wydaje mi się, że główną przyczyną, był
styl autora, który dla mnie był zbyt surowy, wypruty z emocji. Strasznie
podobały mi się opisy natury, których było tu dużo, ale reszta mnie męczyła. W
„Czasomierzach” w ogóle tego nie
odczuwałam, książkę czytało mi się sprawnie, natomiast tutaj miałam jakiś
zator. Może wiązało się to z tym, że jest to debiut autora? Jego styl z
pewnością przez lata ewoluował i zrobił się bardziej przystępny - przynajmniej dla mnie.
Fabularnie książka była dla
mnie wielkim rozczarowaniem. Autor obiecująco budował napięcie i podsycał
ciekawość czytelnika, w związku z tym liczyłam na jakiś wielki, szokujący
finał, który mną wstrząśnie. Niestety nic takiego nie nastąpiło. Jako, że nie
pochłaniają mnie powieści traktujące o filozoficznych zagadnieniach, oraz
melancholijnych rozważaniach nad sensem istnienia, większość książki mnie
nużyła. Nie pogardzę taką tematyką, ale w towarzystwie ciekawego motywu
przewodniego. Jeśli wam nie straszne takie treści, a wręcz lubujecie się w
takich ideologicznych przekazach, to z pewnością „Widmopis” jest książką dla was.
Książka została przeczytana w ramach
wyzwania:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz